niedziela, 2 października 2016

Rozdział 9

*Eri*

Gorzej już chyba być nie mogło. Byłam wyczerpana, ostatniej nocy niewiele spałam, ponieważ psy próbowały wejść na drzewo, na którym się schroniłam. Ich próby były z góry skazane na porażkę, ale hałas jaki robiły nie pozwalał mi zasnąć. Wcześnie rano, gdy potwory spały, wymęczone próbami złapania mnie, szybko zeszłam z drzewa i rzuciłam się do ucieczki. Ze sfory, która mnie goniła zostało już tylko 7 psów. Największych, najgroźniejszych i najbardziej wytrwałych. Długo biegłam przez las, od dawna już nie słyszałam za sobą dźwięków pogoni, więc postanowiłam trochę zwolnić. Niestety, nie dane mi było choć trochę odpocząć. Usłyszałam trzaski gałęzi i odgłos ciężkich łap uderzających o ziemię. Niewyspanie dawało mi się we znaki, nie pozwalając dalej biec. Rzuciłam się ku najbliższemu drzewu, w nadziei że uda mi się na nie wspiąć nim bestie mnie dogonią. Wsiałam już na jednej z niższych gałęzi, gdy jeden z psów rzucił się na mnie zwalając na ziemię. Przeturlałam się po trawie. Wstałam opierając się ręką o drzewo rosnące tuż obok mnie. Oparłam się o nie plecami, obserwując otaczające mnie potwory. Rzuciłam na ziemie plecak, który tylko krępował moje ruchy. Sięgnęłam do naszyjnika i przemieniłam zawieszkę w miecz. Gdyby psy rzuciły się na mnie jednocześnie, nie miałabym żadnych szans. Wiedziałam o tym dobrze, ale i tak nie zamierzałam się poddać, nie sprzedam tanio swojej skóry. Jeden z psów, najodważniejszy albo najgłupszy, zaatakował. Wystarczyło mi jedno celne cięcie w jego głowę i stwór już zamienił się w pył u moich stóp. Widząc śmierć swojego towarzysza bestie, zaczęły postępować rozważniej. Dwa psy rzuciły się jednocześnie na mnie, każdy z innej strony. Uskoczyłam i zamierzyłam się mieczem w bok pierwszego potwora, ale w tym momencie druga bestia, wymierzyła mi cios łapą wytrącając miecz z dłoni i ozdabiając przy okazji moje ramię nową szramą, która od razu zaczęła krwawić. Wiedziałam, że mój miecz, gdziekolwiek jest, powróci do mnie tak samo jak Orkan do Percy'ego, ale nie wiedziałam ile to może potrwać, a wokół mnie już tłoczyło się 6 psów pragnących mojej śmierci. Miałam niby jeszcze sztylet, a przy tylu przeciwnikach, był on dość bez użyteczny.
„Użyj pierścionka” rozległ się w mojej głowie żeński głos. Chwilę mi zajęło nim się zorientowała do kogo należał. Był to głos mojej matki, Ateny. Nigdy nie przemawiała do mnie w ten sposób, więc było to dla mnie totalne zaskoczenie.
Moment mojego rozproszenia wykorzystała jedna z bestii, ponownie zwalając mnie na ziemię. Poczułam straszny ból w kostce. Przewracając się musiałam zahaczyć o wystający korzeń. Niestety nie dane mi było sprawdzić co dokładnie mi się stało, bo w tym samym monecie poczułam na twarzy oddech jednego z psów. Smród był tak wielki, że aż pociemniało mi przed oczami, na szczęście udało mi się nie zemdleć co w głównej mierze zawdzięczałam matce, która ponownie odezwała się w mojej głowie. „Weź się w garść, użyj pierścionka. Szybko zaczęłam błądzić palcami prawej ręki, po lewej dłoni próbując wymacać pierścionek. Poczułam pod opuszkami wypukłość. Szybko ją nadusiłam mając nadzieję, że to jakiś przycisk, który uruchomi... no coś uruchomi na pewno. Z cichym sykiem mój pierścionek powiększył się, a wokół metalowej sowy wyskoczył niebiański spiż. Obrączka jakby ożyła, rozrastając i oplatając mój nadgarstek. Gdy ruch ustał, na lewej dłoni miałam coś w rodzaju rękawiczki połączonej z okrągłą tarczą z wielką sową na środku. Pies, który mnie powalił był tak samo zdziwiony jak ja. Wykorzystując jego nieuwagę, uderzyłam go mocno tarczą w bok i głowę. Nie zmienił się w kupkę pyłu, ale wyglądał na oszołomionego. Nagle usłyszałam tętent kopyt i ludzkie głosy. Ucieszyłam się, ale moja radość trwała krótko, bo bestia, którą niedawno ogłuszyłam doszła już do siebie. Chciała się ponownie na mnie rzucić, ale odskoczyłam. Dobrze, bo uciekłam psu, źle bo wylądowałam zbyt blisko innej bestii. Zamachnęła się na mnie, a ja uchyliłam się zbyt wolno. Zapiekł mnie policzek, gdy pazury potwora zostawiły na nim swoje ślady. Nagle na polanę, na której walczyłam z psami, wjechało 5 jeźdźców. Ostatnie co zarejestrowałam, zanim czerń całkowicie zasłoniła mi pole widzenia, był błysk złotej klingi.

*Maks*

Kolejny dzień polewania, pierwszy udany. Już 2 kilometry od obozu nasze orły wyczuły zapach psów. Daleko ich nie trzeba było szukać. Były na polanie razem z jakąś dziewczyną, która musiała być bardzo zmęczona, ponieważ gdy tylko nas zobaczyła, zemdlała. Razem z chłopakami szybko rozprawiliśmy się z potworami.
Spojrzałem na dziewczynę leżącą w trawie. Mimo ran i brudu była to najpiękniejsza dziewczyna jaką kiedykolwiek widziałem. I nie tylko ja tak uważałem, wystarczyło popatrzeć na miny chłopaków. Chociaż gdy przyjrzałem jej się dokładniej, zmieniłem nieco zdanie. Była ładna, wręcz śliczna, ale widziałem ładniejsze dziewczyny. Kilka córek Wenus na obozie było zdecydowanie atrakcyjniejszych, ale ona miała coś w sobie. Biła od niej aura boskości i nierealności, która sprawiała że dziewczyna była jeszcze ładniejsza niż w rzeczywistości.
Dean przykucnął przy niej razem z Oliverem.
- Wow. Niezła laska. - odezwał się ten drugi.
Wywróciłem oczami. Oliver chyba nigdy się nie zmieni. Na widok ładnej dziewczyny zawsze zachowywał się tak samo.
- Cicho siedź i pozwól mi ją zbadać. - powiedziałem.
Chłopacy odsunęli się trochę, by zrobić mi miejsce. Dziewczyna miała mnóstwo siniaków, rozcięć i zadrapań, ale nie licząc zwichniętej kostki, nic specjalnego jej nie było. Szybko zabrałem się za opatrywanie jej ran, gdy nagle zwróciłem uwagę na jej krew. Spotkałem się już z wieloma odcieniami krwi, ale takiej jeszcze nigdy nie widziałem. Jej krew była złota. Postanowiłem zapytać ją o to, gdy tylko się ocknie.
- Hej, ma któryś trochę tej papki zrobionej przez Amandę? - rzuciłem pytanie w przestrzeń.
- Ja nie mam, a ty Alex? - odezwał się Dean.
Syn Wulkana wyjął z kieszeni pudełko, które dostał od Amandy i rzucił mi. Nie odezwał się, ale to mnie nie zdziwiło. Znałem go już od czterech lat i wiedziałem, że odzywa się tylko wtedy kiedy jest pytany o coś na co nie można odpowiedzieć skinieniem głowy. Mimo to świetnie się z nim rozumiałem, był moim najlepszym kumplem i nie przeszkadzało mi że tylko ja mu o wszystkim opowiadałem. Łyżeczką, którą Ama przezornie włożyła do pudełka, nabrałem trochę leku i wsadziłem nieprzytomnej blondynce do ust. Po krótkiej chwili oczekiwania dziewczyna poruszyła się i otworzyła oczy. Miała hipnotyzujące oczy koloru morza.
- Jestem Maks. - odezwałem się do niej. - Jestem synem Apolla i Pretorem Dwunastego Legionu Fulminata, a ty jesteś już bezpieczna.

*Eri*
Słowa chłopaka dźwięczały mi w uszach. Pretor. Syn Apolla. Maks. Legion Fulminata. Rzymianin.
Usiadłam. W okół mnie zgromadziła się też reszta jeźdźców. Stojący najbliżej mnie – wysoki, zielonooki przystojniak odezwał się pierwszy.
- Cześć piękna. Oliver. Oliver Rochel. Jestem synem Wenus, centurionem II Kohorty i jeżeli ni masz innych planów to zapraszam cię jutro na kolację.
Stojący po jego prawej równie wysoki chudzielec o blond włosach roześmiał się.
- Oliver nie tak szybko, bo się dziewczyna wystraszy. Jestem Dean Ager, syn Ceres, centurion III Kohorty i mam już dziewczynę.

Roześmiałam się, Oliver i Dean szybko dołączyli do mnie, ale pozostała trójka milczała. Przyjrzałam się pozostałym dwóm chłopakom, którzy jeszcze jako jedyni ani razu się nie odezwali. Ten, który stał najbliżej Maksa, był wysoki i muskularny. Miał ciemniejszą karnację i wyglądał jakby dużo czasu spędzał na pracy fizycznej, innymi słowy wyglądał jak niektórzy synowie Hefajstosa. Chłopak trzymający się najbardziej na uboczu był równie wysoki i muskularny, ale na tym kończyły się ich podobieństwa. Ten wyglądał jak typowy syn Aresa, z tym swoim drwiącym pół uśmieszkiem.
- To jest Bob. - powiedział Dean, zauważając moje spojrzenie. - Jest synem Marsa i centurionem z I Kohorty, więc wszystkich traktuje z góry, raczej nietowarzyski typ. - w tym momencie chłopak posłał Deanowi mordercze spojrzenie, które ten z uśmiechem zignorował. - A ten tu – wskazał na bruneta stojącego koło Maksa - to Alex. Syn Wulkana, centurion IV Kohorty.
- A ty? - zapytał Maks.
Spojrzałam na niego, jednocześnie zauważając że ma on piękne oczy w niespotykanym miodowym, prawie złotym, kolorze.
- Co ja? - odpowiedziałam.
- Jak mas zna imię?
- Eri.
Spróbowałam wstać, ale gdy tylko przeniosłam ciężar na prawą kostkę, syknęłam i zachwiałam się tak, że bym się wywróciła, gdyby mnie Maks w porę nie złapał.
- Chodź, zabierzemy cię do obozu. Tam zajmie się tobą Amanda, jest lepszym lekarzem ode mnie.
Wspierana przez chłopaka dokuśtykałam do jego wierzchowca.
- To jednorożec. - zdziwiłam się.
- No tak. Nigdy nie widziałaś jednorożca?
- Na żywo – nie. Na Obozie Herosów mamy tylko pegazy.
- Jesteś Greczynką? - zainteresował się Alex.
Zanim odpowiedziałam, zauważyłam, że wszyscy włącznie z Bobem, który do tej pory nie zwracał w ogóle uwagi na otoczenie, spojrzeli zdziwieni na Alexa.
- Tak. - powiedziałam, zastanawiając się o co chłopakom chodziło.
Dosiadłam koni, który zarżał gdy tylko to zrobiłam.
- No cześć. - powiedziałam.
„Kim jesteś? Jesteś dziewczyną mojego pana? Jestem Azari, a ty?”
Zachichotałam. Nie pierwszy raz spotkałam się z ciekawskim koniem, ale zawsze jednakowo mnie to bawiło.
- Nie Azari, nie jestem. Mam na imię Eri.
Nagle zauważyłam, że wszyscy gapią się na mnie.
- No co?
- Nic, nic. - odpowiedział Dean ze swojego wierzchowca, ale wciąż wyglądał na zaskoczonego.
- No to w drogę. - powiedział Maks, wspinając się na konia tuż za mną. - Obóz Jupiter czeka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz